eyes

eyes

środa, 4 grudnia 2013

Must see nr1: Cabin in the woods / Dom w głębi lasu

Zaczynam od filmu, który wielu uznało za produkcję poniżej "poziomu gleby". Przyznaję, że i ja z takim nastawieniem rozpoczynałam seans. Jednak obiecałam obejrzeć, więc dotrzymałam słowa. I z całą stanowczością powiem Wam, że warto. Ale tylko wtedy, gdy ma się w plecach pewne zaplecze horrorowe oraz zdolność odpuszczenia konwencji, bo ten film to jedno wielkie „oczko puszczone do widza”.


Pomijam niewiele znaczący wstęp w laboratorium – tak naprawdę byłoby ciekawiej, gdyby twórcy nie traktowali widzów jak głupców, którzy muszą mieć wszystko podane na tacy. Prawidłową akcję zaczynamy z wielgachnym, czerwonym tytułem na cały ekran, niczym w horrorach klasy Ż z lat 80. - chwyt prawdopodobnie również celowy, ale w pierwszej chwili nastawia sceptycznie do dalszego seansu. Postaram się, by dalszy tekst oddawał mniej więcej to, co czułam w trakcie oglądania.

UWAGA SPOILERY

Mamy do czynienia z grupą studentów stanowiących pełen przekrój społeczny (oczywiście!). Nasi bohaterowie – co również nie dziwi – wybierają się na wycieczkę na pustkowie, kompletnie bez łączności ze światem. Jak dotąd – sztampa. Zatem: sportowiec, naiwna blondynka, ciemnoskóry intelektualista, upalony luzak i cnotliwa dziewczyna z sąsiedztwa – to grupa bohaterów, którym towarzyszymy w tej, jakże ekscytującej, podróży. Luzak już na wstępie raczy nas teorią o rozpadającym się społeczeństwie i wszechobecnej inwigilacji, co – o dziwo – tym razem staje się częścią akcji.

W trakcie, gdy bohaterowie eksplorują leśną chatę, dowiadujemy się, że za ściągnięciem ich tam stoi wielkie laboratorium, którego pracownicy obserwują każdy krok młodych ludzi (i robią zakłady pieniężne). Co więcej – jak wynika z dalszych rozmów inwigilatorów – celowo, środkami chemicznymi upodabniają bohaterów do wspomnianych stereotypów, tak często występujących w horrorze amerykańskim. Sportowiec bowiem jest tak naprawdę całkiem poukładanym studentem socjologii, a „blondynka” aspiruje do studiów medycznych. Naukowcy jednak, przy pomocy chemikaliów, przekazów podprogowych i innych sztuczek, tworzą z nich marionetki. Co więcej – chwalą się, że specjalnie dla dziewczyny stworzyli „ogłupiającą” blond farbę do włosów... Do tej pory zastanawiam się, jak jej ją podsunęli... I jak miałaby działać.

Pomijam głupie gadanie naukowców o tym, że bohaterowie mogą się uratować, że mają wolną wolę, a ewentualne wydarzenia są karą... Bo to się ma nijak do sterowania ich zachowaniami czy napuszczania na nich śmiercionośnych stworów... No, ale o tym za chwilę.

Mamy późny wieczór, imprezę, dziecinną grę w „prawda czy wyzwanie” i „przypadkowe” zejście do ciemnej piwnicy pełnej rupieci. Później następuje bezmyślne czytanie przez jedną z bohaterek łacińskiej inkantacji znalezionej w starym pamiętniku. Ponownie możemy zauważyć przerysowany horrorowy standard – tak, czytaj na głos coś starego, czego nie rozumiesz (i to najlepiej po łacinie!). W międzyczasie, byśmy za bardzo nie popadli w przekonanie, że to wszystko na serio, dwóch pracowników laboratorium umila nam czas swoimi dowcipnymi komentarzami.

Ok, zombie rodzinka została przywołana i rusza do ataku. Nie wie jednak o tym nasza wesoła parka (sportowiec i blondyna oczywiście), która sztucznie pobudzona feromonami zaczyna uprawiać seks w lesie... I – jak można się domyślić – dziewczyna ginie jako pierwsza, a chłopak biegnie do przyjaciół powiedzieć im o zagrożeniu. Nasi milusińscy postanawiają trzymać się razem, co oczywiście nie podoba się naukowcom. Podprogowo wysyłają bohaterom komendę, by każde wróciło do swojego pokoju. Jest kolejna zabawa konwencją horroru, w którym zazwyczaj postaci rozdzielają się, choć w grupie miałyby większe szanse przeżycia.

W międzyczasie dowiadujemy się, że „nasze” laboratorium konkuruje z innymi, w tym japońskim. Niestety duch, którym zostały „poszczute” małe, japońskie uczennice, nie sprostał ich modłom i został zamieniony w żabę (ha-ha). Amerykański naukowiec skomentował to jednym zdaniem, jakże idealnie opisującym różnicę pomiędzy azjatyckim a amerykańskim podejściem do horroru: „niech małe kretynki wielbią shinto, my stawiamy na ból”.

Nie rozwlekając się zanadto nad dalszą fabułą (choć przyznaję, że zapewnia po drodze sporo zabawy): giną wszyscy poza cnotką i ćpunem, na którego – jak się okazało – dzięki marihuanie nie działały specyfiki z laboratorium. A zombie-rączka okazuje się bardzo przydatna. I tu kończy się w miarę standardowa akcja i wchodzimy na nowy poziom...

Nasi bohaterowie odnajdują zejście do laboratorium, które w dużej części składa się z boksów zawierających tysiące potworów i maszkar (jest nawet duch a'la Sadako z The Ring). Przypomina to nieco film 13 Duchów i podejrzewam, że jest to świadome nawiązanie. Pojawia się pytanie, skąd wzięli tyle potworów. Cóż... Tysiące wierzeń, miliony lat... A jak? Oni stworzyli OGŁUPIAJĄCĄ FARBĘ DO WŁOSÓW! To mi wystarczy, więcej wiedzieć nie muszę.

Żeby się ratować i wydostać z laboratorium, w którym chcą ich zabić, nasi bohaterowie robią reset systemu wielkim czerwonym przyciskiem (serio! zero zabezpieczeń!). Rozpętuje się jatka, stwory wydostają się na wolność i zabijają wszystkich. Tutaj również scenarzyści nie pozwolili nam pozostać całkowicie serio:

  • Coś majstrowało w systemie!
  • Jakie coś?
    (w tle pojawia się clown)
  • COŚ strasznego!!!

Ok, dochodzimy do sedna, proszę wycieczki. Nasi bohaterowie w ucieczce przed niebezpieczeństwem wpadają do sali, w której wyryte są symbole ich głównych cech (tych, które laboratorium tak namiętnie wzmacniało): siłacz, piękność, intelektualista, błazen i dziewica. I tu, proszę Państwa, pojawia się (FANFARY) Sigourney Weaver! Tysiąc punktów dla twórców filmu za obsadzenie jej w roli "badassa"! Niestety – pojawia się na krótko. Na tyle tylko, by wyjaśnić, że regularnie w ofierze przebłagalnej dla Przedwiecznych składane są osoby o tych konkretnych przywarach. Na protest bohaterki, że przecież ona nie jest dziewicą, pada krótkie „bierzemy to, co jest...”

Później Sigourney zżera jakiś potworek, a nasi bohaterowie dochodzą do wniosku, że to naprawdę jest koniec – skoro Przedwieczni nie otrzymali pełnej ofiary, zniszczą całą ludzkość. Siadają zrezygnowani na ziemi.

  • Przedwieczni bogowie... Żałuję, że nie mogłam ich zobaczyć.
  • Właśnie... To dopiero byłby weekend!

Na pierwszym planie wyłania się z ziemi kawałek gigantycznego cielska... I film się kończy. Możemy się tylko domyślać, że ich marzenie zostało spełnione :)

To – paradoksalnie – było bardzo pozytywne zaskoczenie: film skończył się źle (co w horrorze amerykańskim zdarza się stosunkowo rzadko). Bardzo miło zaskoczyły mnie też nieustanne nawiązania do innych horrorów, ciągła zabawa konwencją i puszczanie oka do widza. Tak miło, że mogę wybaczyć te nieliczne niedociągnięcia, o których wspominałam w tekście. Bardzo złym pomysłem byłaby próba odebrania tego dzieła całkowicie na serio (na co jestem wyczulona, bo sama ten błąd kiedyś popełniłam). Mam nadzieję, że część z Was – mimo spoilerów, których uniknąć się nie dało – obejrzy ten film z podobną przyjemnością, jak ja, a druga część spojrzy na niego nieco inaczej... I roześmieje się.

W końcu – to tylko film, prawda?...

1 komentarz:

  1. Oglądałam wczoraj i początkowo nudny ale jak zeszli niżej to się nieźle rozkręciło i bardzo polubiłam ten film :D

    OdpowiedzUsuń