Zaczynam od filmu, który wielu uznało
za produkcję poniżej "poziomu gleby". Przyznaję, że i ja z takim
nastawieniem rozpoczynałam seans. Jednak obiecałam obejrzeć, więc dotrzymałam słowa. I z całą stanowczością powiem Wam, że
warto. Ale tylko wtedy, gdy ma się w plecach pewne zaplecze
horrorowe oraz zdolność odpuszczenia konwencji, bo ten film to
jedno wielkie „oczko puszczone do widza”.
Pomijam niewiele znaczący wstęp w
laboratorium – tak naprawdę byłoby ciekawiej, gdyby twórcy nie
traktowali widzów jak głupców, którzy muszą mieć wszystko
podane na tacy. Prawidłową akcję zaczynamy z wielgachnym,
czerwonym tytułem na cały ekran, niczym w horrorach klasy Ż z lat
80. - chwyt prawdopodobnie również celowy, ale w pierwszej chwili
nastawia sceptycznie do dalszego seansu. Postaram się, by dalszy
tekst oddawał mniej więcej to, co czułam w trakcie oglądania.
UWAGA SPOILERY
Mamy do czynienia z grupą
studentów stanowiących pełen przekrój społeczny (oczywiście!). Nasi
bohaterowie – co również nie dziwi – wybierają się na
wycieczkę na pustkowie, kompletnie bez łączności ze światem. Jak
dotąd – sztampa. Zatem: sportowiec, naiwna blondynka, ciemnoskóry
intelektualista, upalony luzak i cnotliwa dziewczyna z sąsiedztwa –
to grupa bohaterów, którym towarzyszymy w tej, jakże ekscytującej,
podróży. Luzak już na wstępie raczy nas teorią o rozpadającym
się społeczeństwie i wszechobecnej inwigilacji, co – o dziwo –
tym razem staje się częścią akcji.
W trakcie, gdy bohaterowie eksplorują
leśną chatę, dowiadujemy się, że za ściągnięciem ich tam stoi
wielkie laboratorium, którego pracownicy obserwują każdy krok młodych ludzi (i robią zakłady pieniężne). Co więcej – jak
wynika z dalszych rozmów inwigilatorów – celowo, środkami
chemicznymi upodabniają bohaterów do wspomnianych stereotypów, tak
często występujących w horrorze amerykańskim. Sportowiec bowiem
jest tak naprawdę całkiem poukładanym studentem socjologii, a
„blondynka” aspiruje do studiów medycznych. Naukowcy jednak, przy pomocy chemikaliów, przekazów podprogowych i innych sztuczek,
tworzą z nich marionetki. Co więcej – chwalą się, że
specjalnie dla dziewczyny stworzyli „ogłupiającą” blond farbę
do włosów... Do tej pory zastanawiam się, jak jej ją podsunęli...
I jak miałaby działać.
Pomijam głupie gadanie naukowców o
tym, że bohaterowie mogą się uratować, że mają wolną wolę, a
ewentualne wydarzenia są karą... Bo to się ma nijak do sterowania
ich zachowaniami czy napuszczania na nich śmiercionośnych
stworów... No, ale o tym za chwilę.
Mamy późny wieczór, imprezę,
dziecinną grę w „prawda czy wyzwanie” i „przypadkowe”
zejście do ciemnej piwnicy pełnej rupieci. Później następuje
bezmyślne czytanie przez jedną z bohaterek łacińskiej inkantacji
znalezionej w starym pamiętniku. Ponownie możemy zauważyć
przerysowany horrorowy standard – tak, czytaj na głos coś
starego, czego nie rozumiesz (i to najlepiej po łacinie!). W
międzyczasie, byśmy za bardzo nie popadli w przekonanie, że to
wszystko na serio, dwóch pracowników laboratorium umila nam czas
swoimi dowcipnymi komentarzami.
Ok, zombie rodzinka została przywołana
i rusza do ataku. Nie wie jednak o tym nasza wesoła parka
(sportowiec i blondyna oczywiście), która sztucznie pobudzona
feromonami zaczyna uprawiać seks w lesie... I – jak można się
domyślić – dziewczyna ginie jako pierwsza, a chłopak biegnie do
przyjaciół powiedzieć im o zagrożeniu. Nasi milusińscy
postanawiają trzymać się razem, co oczywiście nie podoba się
naukowcom. Podprogowo wysyłają bohaterom komendę, by każde
wróciło do swojego pokoju. Jest kolejna zabawa konwencją horroru,
w którym zazwyczaj postaci rozdzielają się, choć w grupie miałyby
większe szanse przeżycia.
W międzyczasie dowiadujemy się, że
„nasze” laboratorium konkuruje z innymi, w tym japońskim.
Niestety duch, którym zostały „poszczute” małe, japońskie
uczennice, nie sprostał ich modłom i został zamieniony w żabę
(ha-ha). Amerykański naukowiec skomentował to jednym zdaniem, jakże
idealnie opisującym różnicę pomiędzy azjatyckim a amerykańskim
podejściem do horroru: „niech małe kretynki wielbią shinto, my
stawiamy na ból”.
Nie rozwlekając się zanadto nad
dalszą fabułą (choć przyznaję, że zapewnia po drodze sporo
zabawy): giną wszyscy poza cnotką i ćpunem, na którego – jak
się okazało – dzięki marihuanie nie działały specyfiki z
laboratorium. A zombie-rączka okazuje się bardzo przydatna. I tu
kończy się w miarę standardowa akcja i wchodzimy na nowy poziom...
Nasi bohaterowie odnajdują zejście do
laboratorium, które w dużej części składa się z boksów
zawierających tysiące potworów i maszkar (jest nawet duch a'la
Sadako z The Ring). Przypomina to nieco film 13 Duchów i
podejrzewam, że jest to świadome nawiązanie. Pojawia się pytanie,
skąd wzięli tyle potworów. Cóż... Tysiące wierzeń, miliony
lat... A jak? Oni stworzyli OGŁUPIAJĄCĄ FARBĘ DO WŁOSÓW! To mi
wystarczy, więcej wiedzieć nie muszę.
Żeby się ratować i wydostać z
laboratorium, w którym chcą ich zabić, nasi bohaterowie robią
reset systemu wielkim czerwonym przyciskiem (serio! zero
zabezpieczeń!). Rozpętuje się jatka, stwory wydostają się na
wolność i zabijają wszystkich. Tutaj również scenarzyści nie
pozwolili nam pozostać całkowicie serio:
- Coś majstrowało w systemie!
- Jakie coś?(w tle pojawia się clown)
- COŚ strasznego!!!
Ok, dochodzimy do sedna, proszę
wycieczki. Nasi bohaterowie w ucieczce przed niebezpieczeństwem
wpadają do sali, w której wyryte są symbole ich głównych cech
(tych, które laboratorium tak namiętnie wzmacniało): siłacz,
piękność, intelektualista, błazen i dziewica. I tu, proszę
Państwa, pojawia się (FANFARY) Sigourney Weaver! Tysiąc punktów
dla twórców filmu za obsadzenie jej w roli "badassa"! Niestety –
pojawia się na krótko. Na tyle tylko, by wyjaśnić, że regularnie w
ofierze przebłagalnej dla Przedwiecznych składane są osoby o tych
konkretnych przywarach. Na protest bohaterki, że przecież ona nie
jest dziewicą, pada krótkie „bierzemy to, co jest...”
Później Sigourney zżera jakiś
potworek, a nasi bohaterowie dochodzą do wniosku, że to naprawdę
jest koniec – skoro Przedwieczni nie otrzymali pełnej ofiary,
zniszczą całą ludzkość. Siadają zrezygnowani na ziemi.
- Przedwieczni bogowie... Żałuję, że nie mogłam ich zobaczyć.
- Właśnie... To dopiero byłby weekend!
Na pierwszym planie wyłania się z
ziemi kawałek gigantycznego cielska... I film się kończy. Możemy
się tylko domyślać, że ich marzenie zostało spełnione :)
To – paradoksalnie – było bardzo
pozytywne zaskoczenie: film skończył się źle (co w horrorze
amerykańskim zdarza się stosunkowo rzadko). Bardzo miło zaskoczyły
mnie też nieustanne nawiązania do innych horrorów, ciągła zabawa
konwencją i puszczanie oka do widza. Tak miło, że mogę wybaczyć
te nieliczne niedociągnięcia, o których wspominałam w tekście.
Bardzo złym pomysłem byłaby próba odebrania tego dzieła
całkowicie na serio (na co jestem wyczulona, bo sama ten błąd
kiedyś popełniłam). Mam nadzieję, że część z Was – mimo
spoilerów, których uniknąć się nie dało – obejrzy ten film z
podobną przyjemnością, jak ja, a druga część spojrzy na niego
nieco inaczej... I roześmieje się.
W końcu – to tylko film, prawda?...
Oglądałam wczoraj i początkowo nudny ale jak zeszli niżej to się nieźle rozkręciło i bardzo polubiłam ten film :D
OdpowiedzUsuń