eyes

eyes

wtorek, 24 grudnia 2013

Sinister, czyli nowa wersja Amityville

Tym razem będzie krótko – film Sinister nie jest ani zły, ani dobry. Oczywiście, główny bohater zachowuje się idiotycznie (np. świadomie zamieszkuje w domu, w którym popełniono zbrodnię czy wchodzi po ciemku na strych), ale który bohater horroru tego nie robi... Pierwszym i najgorszym grzechem tego filmu jest wtórność.

UWAGA SPOILERY

Generalnie miałam straszne (i to nie dosłownie) de ja vu z Amityville. Mamy oto domy, w których zabito prawie całą rodzinę – prawie, ponieważ jedno z dzieci zawsze znika. Każda rodzina mieszkała w miejscu, w której zabito inną, co sprowadza się do pewnego cyklu. W Amityville co prawda był jeden dom, ale również sążnie nawiedzony przez dusze pomordowanych.

Druga rzecz  - jeden z członków rodziny zabija pozostałych. W Amityville był to ojciec/starszy syn, natomiast tutaj mordercą jest dziecko. Pomaga mu w tym demon – jeden z zapomnianych, pogańskich wierzeń. W Amityville pod domem znajdowało się „wejście do piekła”... Co w sumie sprowadza się do tego samego.

W obydwu produkcjach mamy do czynienia z niespełnioną ambicją. W Amityville jest to bycie głową rodziny, w Sinister – sławnym pisarzem (co, poniekąd, również sprowadza się do zapewnienia bytu najbliższym).

Jedyną różnicą między tymi filmami wydaje się być fakt, że w Amityville główny bohater nie znał historii domostwa. W Sinister pisarz celowo wprowadza się do miejsca, w którym zamordowano ludzi, by na tym skorzystać.

Inne skojarzenia międzyfilmowe:


  • tajemnicze taśmy video – The Ring,
  • wielki doberman – Omen,
  • martwe, upiorne dzieci (lub żywe, opętane) – łatwiej by było powiedzieć, gdzie ich nie było,
  • główny zły – Boogeyman, Coś.


Nie wspominam już o kliszach, jakimi są: nagły brak prądu, cienie przemykające przed kamerą, dziwnie zachowujące się dzieci, czy demon poruszający się na zdjęciu, gry bohater nie patrzy.

Czy film mnie czymś zaskoczył? Tak. Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się, że demon morduje rękami zaginionych dzieci, by potem skraść im dusze. Nie sprawdzałam mitologii, ale być może istniały kiedyś takie wierzenia. Jednak - jak je do tego nakłaniał? Trudno powiedzieć, bo do momentu morderstwa zachowywały się całkowicie normalnie.

Zaskakujące nie było podwójne zakończenie (choć w założeniu chyba miało być), w którym okazuje się, że ucieczka jest pułapką. Podejrzewałam, że „zastępca szeryfa taki to a taki” jest zamieszany w to bagno.

Podsumowując – kopia, choć nieźle zrobiona. Trzyma w napięciu, mimo kilku "facepalmów". Jeśli ktoś szuka rozrywki na spokojny wieczór, to ten film mu ją zapewni :)

W końcu... to tylko film.

środa, 4 grudnia 2013

Must see nr1: Cabin in the woods / Dom w głębi lasu

Zaczynam od filmu, który wielu uznało za produkcję poniżej "poziomu gleby". Przyznaję, że i ja z takim nastawieniem rozpoczynałam seans. Jednak obiecałam obejrzeć, więc dotrzymałam słowa. I z całą stanowczością powiem Wam, że warto. Ale tylko wtedy, gdy ma się w plecach pewne zaplecze horrorowe oraz zdolność odpuszczenia konwencji, bo ten film to jedno wielkie „oczko puszczone do widza”.


Pomijam niewiele znaczący wstęp w laboratorium – tak naprawdę byłoby ciekawiej, gdyby twórcy nie traktowali widzów jak głupców, którzy muszą mieć wszystko podane na tacy. Prawidłową akcję zaczynamy z wielgachnym, czerwonym tytułem na cały ekran, niczym w horrorach klasy Ż z lat 80. - chwyt prawdopodobnie również celowy, ale w pierwszej chwili nastawia sceptycznie do dalszego seansu. Postaram się, by dalszy tekst oddawał mniej więcej to, co czułam w trakcie oglądania.

UWAGA SPOILERY

Mamy do czynienia z grupą studentów stanowiących pełen przekrój społeczny (oczywiście!). Nasi bohaterowie – co również nie dziwi – wybierają się na wycieczkę na pustkowie, kompletnie bez łączności ze światem. Jak dotąd – sztampa. Zatem: sportowiec, naiwna blondynka, ciemnoskóry intelektualista, upalony luzak i cnotliwa dziewczyna z sąsiedztwa – to grupa bohaterów, którym towarzyszymy w tej, jakże ekscytującej, podróży. Luzak już na wstępie raczy nas teorią o rozpadającym się społeczeństwie i wszechobecnej inwigilacji, co – o dziwo – tym razem staje się częścią akcji.

W trakcie, gdy bohaterowie eksplorują leśną chatę, dowiadujemy się, że za ściągnięciem ich tam stoi wielkie laboratorium, którego pracownicy obserwują każdy krok młodych ludzi (i robią zakłady pieniężne). Co więcej – jak wynika z dalszych rozmów inwigilatorów – celowo, środkami chemicznymi upodabniają bohaterów do wspomnianych stereotypów, tak często występujących w horrorze amerykańskim. Sportowiec bowiem jest tak naprawdę całkiem poukładanym studentem socjologii, a „blondynka” aspiruje do studiów medycznych. Naukowcy jednak, przy pomocy chemikaliów, przekazów podprogowych i innych sztuczek, tworzą z nich marionetki. Co więcej – chwalą się, że specjalnie dla dziewczyny stworzyli „ogłupiającą” blond farbę do włosów... Do tej pory zastanawiam się, jak jej ją podsunęli... I jak miałaby działać.

Pomijam głupie gadanie naukowców o tym, że bohaterowie mogą się uratować, że mają wolną wolę, a ewentualne wydarzenia są karą... Bo to się ma nijak do sterowania ich zachowaniami czy napuszczania na nich śmiercionośnych stworów... No, ale o tym za chwilę.

Mamy późny wieczór, imprezę, dziecinną grę w „prawda czy wyzwanie” i „przypadkowe” zejście do ciemnej piwnicy pełnej rupieci. Później następuje bezmyślne czytanie przez jedną z bohaterek łacińskiej inkantacji znalezionej w starym pamiętniku. Ponownie możemy zauważyć przerysowany horrorowy standard – tak, czytaj na głos coś starego, czego nie rozumiesz (i to najlepiej po łacinie!). W międzyczasie, byśmy za bardzo nie popadli w przekonanie, że to wszystko na serio, dwóch pracowników laboratorium umila nam czas swoimi dowcipnymi komentarzami.

Ok, zombie rodzinka została przywołana i rusza do ataku. Nie wie jednak o tym nasza wesoła parka (sportowiec i blondyna oczywiście), która sztucznie pobudzona feromonami zaczyna uprawiać seks w lesie... I – jak można się domyślić – dziewczyna ginie jako pierwsza, a chłopak biegnie do przyjaciół powiedzieć im o zagrożeniu. Nasi milusińscy postanawiają trzymać się razem, co oczywiście nie podoba się naukowcom. Podprogowo wysyłają bohaterom komendę, by każde wróciło do swojego pokoju. Jest kolejna zabawa konwencją horroru, w którym zazwyczaj postaci rozdzielają się, choć w grupie miałyby większe szanse przeżycia.

W międzyczasie dowiadujemy się, że „nasze” laboratorium konkuruje z innymi, w tym japońskim. Niestety duch, którym zostały „poszczute” małe, japońskie uczennice, nie sprostał ich modłom i został zamieniony w żabę (ha-ha). Amerykański naukowiec skomentował to jednym zdaniem, jakże idealnie opisującym różnicę pomiędzy azjatyckim a amerykańskim podejściem do horroru: „niech małe kretynki wielbią shinto, my stawiamy na ból”.

Nie rozwlekając się zanadto nad dalszą fabułą (choć przyznaję, że zapewnia po drodze sporo zabawy): giną wszyscy poza cnotką i ćpunem, na którego – jak się okazało – dzięki marihuanie nie działały specyfiki z laboratorium. A zombie-rączka okazuje się bardzo przydatna. I tu kończy się w miarę standardowa akcja i wchodzimy na nowy poziom...

Nasi bohaterowie odnajdują zejście do laboratorium, które w dużej części składa się z boksów zawierających tysiące potworów i maszkar (jest nawet duch a'la Sadako z The Ring). Przypomina to nieco film 13 Duchów i podejrzewam, że jest to świadome nawiązanie. Pojawia się pytanie, skąd wzięli tyle potworów. Cóż... Tysiące wierzeń, miliony lat... A jak? Oni stworzyli OGŁUPIAJĄCĄ FARBĘ DO WŁOSÓW! To mi wystarczy, więcej wiedzieć nie muszę.

Żeby się ratować i wydostać z laboratorium, w którym chcą ich zabić, nasi bohaterowie robią reset systemu wielkim czerwonym przyciskiem (serio! zero zabezpieczeń!). Rozpętuje się jatka, stwory wydostają się na wolność i zabijają wszystkich. Tutaj również scenarzyści nie pozwolili nam pozostać całkowicie serio:

  • Coś majstrowało w systemie!
  • Jakie coś?
    (w tle pojawia się clown)
  • COŚ strasznego!!!

Ok, dochodzimy do sedna, proszę wycieczki. Nasi bohaterowie w ucieczce przed niebezpieczeństwem wpadają do sali, w której wyryte są symbole ich głównych cech (tych, które laboratorium tak namiętnie wzmacniało): siłacz, piękność, intelektualista, błazen i dziewica. I tu, proszę Państwa, pojawia się (FANFARY) Sigourney Weaver! Tysiąc punktów dla twórców filmu za obsadzenie jej w roli "badassa"! Niestety – pojawia się na krótko. Na tyle tylko, by wyjaśnić, że regularnie w ofierze przebłagalnej dla Przedwiecznych składane są osoby o tych konkretnych przywarach. Na protest bohaterki, że przecież ona nie jest dziewicą, pada krótkie „bierzemy to, co jest...”

Później Sigourney zżera jakiś potworek, a nasi bohaterowie dochodzą do wniosku, że to naprawdę jest koniec – skoro Przedwieczni nie otrzymali pełnej ofiary, zniszczą całą ludzkość. Siadają zrezygnowani na ziemi.

  • Przedwieczni bogowie... Żałuję, że nie mogłam ich zobaczyć.
  • Właśnie... To dopiero byłby weekend!

Na pierwszym planie wyłania się z ziemi kawałek gigantycznego cielska... I film się kończy. Możemy się tylko domyślać, że ich marzenie zostało spełnione :)

To – paradoksalnie – było bardzo pozytywne zaskoczenie: film skończył się źle (co w horrorze amerykańskim zdarza się stosunkowo rzadko). Bardzo miło zaskoczyły mnie też nieustanne nawiązania do innych horrorów, ciągła zabawa konwencją i puszczanie oka do widza. Tak miło, że mogę wybaczyć te nieliczne niedociągnięcia, o których wspominałam w tekście. Bardzo złym pomysłem byłaby próba odebrania tego dzieła całkowicie na serio (na co jestem wyczulona, bo sama ten błąd kiedyś popełniłam). Mam nadzieję, że część z Was – mimo spoilerów, których uniknąć się nie dało – obejrzy ten film z podobną przyjemnością, jak ja, a druga część spojrzy na niego nieco inaczej... I roześmieje się.

W końcu – to tylko film, prawda?...